21
stycznia 1963 roku zmarł Stanisław Grzesiuk – pisarz, pieśniarz,
lewicowiec, ateista, uczestnik konspiracji w okupowanej stolicy,
więzień obozów koncentracyjnych, ale przede wszystkim...
warszawiak.
„Wojny się
nie bałem. »Nie
damy guzika od munduru«,
»Silni-zwarci-gotowi«.
Hasła te, rozlepiane na murach Warszawy, nastrajały bojowo,
optymistycznie. Wszyscy twierdzili, że Niemcy wojny nie zaczną, że
mają słabe wyposażenie techniczne z materiałów zastępczych, że
za dwa tygodnie będziemy w Berlinie – oto jakie krążyły wersje,
a miały na celu wmówienie w ludzi, że wszystko u nas jest na
klawo. Wkrótce okazało się, że oddaliśmy nie tylko guzik, ale i
cały naród w niewolę. Że ci od rządzenia byli owszem: »silni«
– w gębie, »zwarci«
– przy pijaństwie i »gotowi«
– do ucieczki za granicę”.
„Ojciec
był czynnym działaczem w fabryce. Przez wiele lat załoga wybierała
go na delegata, w razie potrzeby interweniowała u dyrekcji. Był też
dobrym mówcą. Tego dnia robotnicy zwołali wiec. Po kilku
przemówieniach ojciec wyszedł na mównicę, by rozprawić się z
przeciwnikami. W pewnym momencie przerwał, zszedł i poprosił o
wodę. Zrobiło mu się niedobrze. Po chwili upadł i stracił
przytomność. Zadzwoniono po pogotowie. W pół godziny potem, w
szpitalu, ojciec umarł […].
– Trzeba
zdecydować, kto ma iść z pogrzebem: ksiądz czy sztandary. Ksiądz
powiedział, że pójdzie tylko wtedy, jeśli odejdą sztandary.
– Nie
chce iść za pieniądze taki kawałek drogi? To licho z nim, niech
nie idzie. Pójdą sztandary – powiedziałem bez namysłu […]. Na
chodniku stała grupa chłopaków z Wojtówki. Jeden z nich podszedł
i trąciwszy mnie łokciem powiedział po cichu:
– Mrugnij
tylko na chłopaków, że się zgadzasz. Chłopaki chcą go brać
siłą albo go tu na ulicy obedrą z tych jego świętych ciuchów.
No, mrugnij tylko, chłopaki czekają, bo bez twojej zgody nie chcą
nic robić – namawia mnie kolega.
– Dajcie
spokój, nich go... Nie chce iść, niech nie idzie. To przecież
pogrzeb ojca, więc niech odbędzie się w spokoju.
Szedłem
na cmentarz i myślałem: »Robotnikiem
wolno ci być, ale nie należy tego zaznaczać nawet po śmierci, bo
dusza zbawiona nie będzie...«.
Przecież to sztandary robotnicze, fabryczne, pod którymi stoją
robotnicy o różnych przekonaniach politycznych, wierzący i
niewierzący. Poraził go tylko, jak byka, czerwony kolor […].
Wieczorem
sąsiad, granatowy policjant, mówił mi, że zrobiłem źle, każąc
iść sztandarom.
– Ksiądz
powinien iść. Ja bym wybrał księdza.
»Oto
jeszcze jeden z tej samej ferajny«
– pomyślałem, a głośno powiedziałem:
– To
już jak pan umrze, wtedy pójdzie ksiądz. O sztandary niech się
pan nie martwi, do pana na pogrzeb nie przyjdą”.
„ – A
czy wy nie jesteście przypadkiem z tych, co to przed wojna nosili
mieczyki w klapach? »Sztafeciarze«?
Bo jeśli tak, to nie chciałbym, żeby w przyszłości miało z tego
powodu wyniknąć jakieś nieporozumienie – mówiąc to wyjąłem z
szuflady w kredensie kilkanaście mieczyków, które położyłem na
stole. – Te mieczyki to zdobycz wojenna. Odcięte zostały razem z
klapami. Każdy z nas ma kilka takich.
Na
wyprawy w miasto »na
mieczyki« wychodziliśmy
całą ferajną, uzbrojeni w ostre noże – przeważnie w Aleje
Ujazdowskie i na Nowy Świat. Gdy zauważyliśmy »szczawików« z
mieczykami w klapach – bo oni też nie chodzili pojedynczo –
zaczynaliśmy nagonkę. Otaczaliśmy ich z daleka i pomaleńku
zaciskaliśmy krąg. Gdy nadchodził dogodny moment, to znaczy, gdy w
pobliżu nie było policjanta, następował atak. Małe zamieszanie i
uciekaliśmy, mając w kieszeni odcięte klapy z mieczykami”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz