DOŁĄCZ DO NAS.ZOSTAŃ CZŁONKIEM NASZEJ SPOŁECZNOŚCI :)
Nasz adres mailowy: pracownia.alt@gmail.com

wtorek, 30 października 2012

Polecamy przeczytać... (7)

Kiedy napotykam pseudonim autora „Roku 1984” – czy to w artykule prasowym, czy też podczas jakiejkolwiek dyskusji w TV – niemal zawsze odnoszę wrażenie, że częstotliwość posługiwania się nim w żaden sposób nie koresponduje z wiedzą o życiu, poglądach i twórczości tego jednego z najważniejszych pisarzy XX wieku. Nie mogę słuchać, gdy politycy mówią o przerażającym świecie tej najbardziej znanej powieści Anglika, gdy traktują ją w sposób tak dosłowny, gdy z niespotykanym zaangażowaniem zarzucają swoim oponentom chęć stworzenia „orwellowskiej rzeczywistości”. Pewien paradoks wiąże się z tym, że Orwell stał się jednym z ulubionych twórców prawicy. Przedstawiciele tej opcji politycznej nie chcą pamiętać o socjalistycznych przekonaniach autora „Folwarku zwierzęcego”. Ci sami ludzie milczą o zaangażowaniu pisarza znad Tamizy w hiszpańską wojnę domową i opowiedzeniu się podczas tego konfliktu po stronie republikanów walczących o socjalistyczne i anarchistyczne ideały, a przeciwko generałowi Franco (dyktatorowi, któremu tak przychylni są polscy konserwatyści). Orwell i jego dwie najpopularniejsze książki stały się w Polsce młotem, którym prymitywni antykomuniści biją po głowach swoich dzisiejszych oponentów. Po zapoznaniu się ze spuścizną autora „Roku 1984” dochodzę jednak do wniosku, że jego obrzydzenie do sowieckiej wersji lewicowości wcale nie skutkowałoby przychylnością do większości tych przedstawicieli liberalnej czy konserwatywnej opozycji, która wyszła po 89. roku z podziemia (rzeczywistego czy urojonego), ale to oczywiście mój całkowicie subiektywny osąd. W każdym razie irytuje mnie posługiwanie się dorobkiem Orwella niczym cepem, traktowanie tej twórczości wybiórczo i w całkowitym oderwaniu od jego życia i działalności społeczno-politycznej.

            Co jakiś czas ukazują się w Polsce nowe wydania esejów George’a Orwella. Po ostatnim zbiorze przygotowanym przez Świat Książki stwierdzam jednak, że wszystkie perełki, które wyszły spod pióra Anglika, zostały już przed nas rzucone. Co prawda „Kilka myśli o ropusze zwyczajnej…” (Warszawa 2011) to chyba najładniej wydana książka tego autora (twarda, estetyczna okładka, przyjemny papier), ale zawartość jest dla mnie raczej niezbyt interesująca. Oczywiście zdarzają się i tutaj ciekawe momenty, ale jest ich jednak trochę za mało. Niby wydawca zaznaczył, że to wybór szkiców, opowiadań i recenzji „niewydajnych dotychczas w Polsce”, ale mam wrażenie, że większość tych „nowości” już jednak znałem wcześniej z innych książek, które nierzadko wkraczały na grunt publicystyki. Tak naprawdę zaciekawiły mnie cztery artykuły – „Cenzura w Anglii”, „Czym jest socjalizm”, „»Pod Zanurzonym Księżycem«” i „Kilka myśli o ropusze zwyczajnej”. Co z resztą? O egzystencji żebraków i bezdomnych pisał Orwell w „Na dnie w Paryżu i w Londynie” oraz w „Córce proboszcza”, hiszpańskiej wojnie domowej pan Eric Blair poświęcił „W hołdzie Katalonii”, zaś życie i ciężką pracę robotników (szczególnie górników) opisał w „Drodze na molo w Wigan”, tam też przedstawił wizję swojego socjalizmu. We wznowionym ostatnio „Braku tchu” (o utraconym bezpowrotnie świecie z czystymi rzekami, tradycyjnym handlem oraz smacznym jedzeniem) też coś wygrzebiemy. W opisywanej książce znalazły się pierwsze literackie próby młodego Blaira, artykuły o sklepach ze starociami, pogodzie i kuchni, a także jakieś recenzje równie nużące jak wspomniane opowiadania (swoją drogą to wszystko – antykwariaty, angielską aurę, stare gazety dla chłopców, wyspiarskie potrawy – odnajdziemy w powieściach). Tak, jestem fanem Orwella, ale niektóre materiały zaproponowane przez wydawnictwo uważam za zupełnie nieistotne i męczące przeciętnego czytelnika. Obawiam się, że jeżeli „Kilka myśli…” będzie dla kogoś książką inicjacyjną, to pierwsze spotkanie z autorem „Folwarku zwierzęcego” może okazać się dla tej osoby ostatnim.
Ale jakichś mocnych strony także tutaj nie brakuje. W „Cenzurze…” (tekst z 1928 roku) autor zauważa, że cenzurze podlegają wyłącznie dzieła współczesne, a nie np. sztuki Szekspira. Wytłumaczenie znajduje w snobizmie i pruderii, która „ma swoje źródło w osobliwym angielskim purytanizmie, tolerującym wprawdzie brudy, lękającym się jednak erotyzmu i nienawidzącym piękna” (s. 35). Ten artykuł dobitnie uświadamia nam, w jakich czasach żył Orwell. Kilkadziesiąt lat to naprawdę bardzo dużo, szczególnie jeśli chodzi o współczesność. W XX wieku miały miejsce dwie wielkie wojny i czas jakby do tej pory odmierzamy właśnie przy ich pomocy. (A tak na marginesie, niedawno pisałem o Władysławie Broniewskim. W obu tych przypadkach na lewicowość wywarły wpływ czasy, w jakich przyszło tym postaciom żyć. Nawet lubię te prześmiewcze fragmenty o feministach, wegetarianach czy gejach, ale sam używam ich z przymrużeniem oka. Żyjemy teraz w zupełnie innej rzeczywistości, mamy też już nieco inne zmartwienia. Bezmięsna dieta jest może efektywnym sposobem ratowania środowiska naturalnego, ale także całkiem możliwe, że pomogłaby zwalczyć głód. Może już wkrótce okaże się, że nie jest ona jakąś fanaberią, ale panaceum na wiele bolączek współczesnego świata? Lewica ewoluuje i mimo tych samych haseł na sztandarach, zmieniają się jej priorytety, które zresztą muszą odpowiadać problemom danej chwili. Nie mam wątpliwości, że dzisiaj  musi ona mieć inne cele niż partie socjalistyczne działające w międzywojniu).
            „Pod zanurzonym Księżycem” to już opis wymarzonej knajpy – bez awanturników, ale za to z niepowtarzalnym „klimatem”, kominkiem i strzałkami. Baru, w którym nie ma radia zagłuszającego rozmowy, ale gdzie są miłe barmanki, pyszne przekąski i wyborne piwo nalewane do porcelanowego kufla. Wyśniony pub autora „Braku tchu” koniecznie musiał też mieć ogródek z kącikiem zabaw dla dzieci. Myślę, że każdy z nas z chęcią wybrałby się do takiego miejsca. Tytułowe „Kilka myśli…” poświęca angielski powieściopisarz właśnie ropusze i wiośnie, dzięki której „na pobliskim placu usmolone ligustry rozkwitają jaskrawą zielenią, na kasztanowcach pączkują i rosną liście, mundury policjantów w miłym dla oka odcieniu granatu wyglądają optymistycznie, sprzedawca ryb wita klientów uśmiechem, na wróblach upierzenie zmienia barwę, a one same odważnie się kąpią, po raz pierwszy od września” (s. 195). Orwell wychwala przyrodę i jednocześnie przewiduje, że znów zostanie za to zaatakowany przez niektórych czytelników (między innymi za „sentymentalizm”). Wiele się nie zmieniło…
Na pewno plusem tej książki są dobrze zredagowane przypisy, jakże przydatne dla polskiego czytelnika, który nie jest obeznany z angielską literaturą i nie kojarzy nazwisk znanych ludzi żyjących tam kilkadziesiąt lat temu. Znajdziemy tutaj również polityczną deklarację Orwella. Pisze on, że popiera Labour Party, a więc nie anarchiści czy tym bardziej komuniści cieszyli się jego szczególnymi względami, ale tradycyjna socjaldemokracja. To dla mnie ważne oświadczenie. Orwell wydał je w odpowiedzi na zarzuty dotyczące „Roku 1984”, który miał być przez niektórych odbierany jako krytyka lewicy, czytamy więc: „Moja najnowsza powieść nie jest atakiem na socjalizm czy na brytyjską Partię Pracy (którą popieram)” (s. 260).
Ale Orwell to tak naprawdę intelektualista i pisarz, któremu nie tak łatwo przylepić łatkę jakiegoś obozu ideologicznego, bo jego światopogląd nie pasuje do żadnych ram. W tym też tkwi jego urok.

MB


Książka nie jest dostępna w wieluńskich bibliotekach.
Cena: 39,90 zł

poniedziałek, 29 października 2012

"BRUNATNA KSIĘGA"


Zachęcamy do zapoznania się z "BRUNATNĄ KSIĘGA" prowadzoną przez Stowarzyszenie "NIGDY WIĘCEJ". Znajdziecie w niej spis incydentów o charakterze rasistowskim i ksenofobicznym oraz wykaz przestępstw popełnionych przez skrajną prawicę. Najnowszy  katalog takich zajść kończy się zdarzeniami z września 2011 r. Kolejna wersja jest w przygotowaniu. Jeśli słyszeliście o podobnych incydentach w Waszej okolicy – alarmujcie! 


KLIKNIJ TUTAJ




wtorek, 23 października 2012

Polecamy przeczytać... (6)

W niektórych małych miastach żyją ludzie, których rola trudna jest do przecenienia. To im należy się szacunek i uznanie, bo zapomnianym grajdołkom przywracają dawny blask. Sprawiają, że dane miejsce odzyskuje swoją historię, przestaje być nudne i podobne do innych. W Wieluniu taką osoba jest niewątpliwie Tadeusz Olejnik.
            Jego „Leksykon miasta Wielunia” to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto choć trochę interesuje się naszym regionem. Mrówcza praca wykonana przez pana profesora budzi szacunek. Na niemal trzystu stronach znajdziemy setki haseł, nazwisk i kalendarium z datami bardziej lub mniej ważnymi dla naszego miasta. Na przykład o „Amerykance” dowiemy się, że została uruchomiona w 1927 roku i była „w owym czasie jednym z najnowocześniejszych młynów w Polsce” (s. 116), a o piwie, że już w średniowieczu wieluńscy piwowarzy produkowali je na własne potrzeby, jak i na sprzedaż, że w 1791 roku były dwa browary,  a już dwa lata później tylko jeden (s. 21). Natomiast o basenach przeczytamy, że pierwszy powstał na rzece Pysznie „przy szosie sieradzkiej”, a w latach II wojny światowej Niemcy zbudowali basen w ogrodach przy ul. św. Barbary, a za budulec posłużyły im m.in. nagrobki ze zburzonego żydowskiego cmentarza przy ul. Kijak (s. 12). Nie każdy też wie, że przy ulicy Częstochowskiej mieściło się więzienie, w którym „przez kilka powojennych lat wykonywano wyroki śmierci na więźniach politycznych i kolaborantach hitlerowskich. Istniało ono do 1957 roku, kiedy to pomieszczenia przeznaczono na schronisko dla nieletnich” (s. 228). Nigdy też bym nie pomyślał, że na placu obok ratusza w międzywojniu istniała elektrownia.
            Na uwagę zasługują wyjątkowo liczne hasła związane ze społecznością żydowską. Zdumiewa ilość gazet, organizacji i wybitnych osobistości, które w Wieluniu działały. Wrażenie jest tym większe, że dzisiaj nie mamy prawie żadnych pamiątek po tych ludziach, a przecież w 1920 roku stanowili oni niemal 50% ludności tego miasta, jeszcze w roku 1939 – prawie 30% (s. 253)! Funkcjonowały tutaj takie organizacje jak Żydowska Gmina Wyznaniowa, Żydowska Ortodoksyjna Partia Robotnicza, Socjalistyczna Partia Pracy Hitachdut, Żydowska Socjalistyczna Partia Robotnicza, Żydowskie Towarzystwo Dobroczynne, Pokój Wiernych Izraelitów, Żydowskie Towarzystwo Krajoznawcze, Żydowskie Towarzystwo Kulturalno-Oświatowe i kilka innych. Działały również cztery biblioteki: Biblioteka Organizacji Syjonistycznej, Biblioteka Żydowska, Biblioteka Żydowska im. Pereca i Biblioteka Żydów Ortodoksów.
            Wieluńskich narodowców prawdopodobnie zasmucą informacje poświęcone Obozowi Narodowo-Radykalnemu czy Obozowi Wielkiej Polski. Organizacje te nie cieszyły się w Wieluniu popularnością. Olejnik pisze, że próba założenia sekcji ONR w Wieluniu podjęta została w 1937 roku, ale nie ma żadnych danych źródłowych potwierdzających jej działalność (s. 126). OWP w 1932 roku liczył natomiast 30 członków i swą siedzibę miał na probostwie. Profesor pisze, że „narodowcy nie posiadali w Wieluniu większych wpływów politycznych” (s. 126). Nie pocieszy ich też wiadomość, że tutejsza Komunistyczna Partia Polski, choć także nieliczna, doceniona została przez policję, co skończyło się uwięzieniem kilku za działalność antyrządową i antypaństwową. Dwóch miejscowych kapepowców osadzono nawet w Berezie Kartuskiej. A już na pewno  naszym lokalnym sympatykom Dmowskiego nie będzie się podobało, że Partia Żydów Postępowych o orientacji socjalistycznej w 1932 roku liczyła około 300 członków! Swoją drogą dobrze, że ta straszna władza ludowa po wojnie pozwoliła odbudować zburzony przez Niemców pomnik Bohaterów Powstania Styczniowego, bo dzisiaj tak zwani patrioci z ONR-u nie mieliby się gdzie lansować. Muszą oni obowiązkowo zapalić  znicz na mogile pana Edwarda Sobczaka, z którego inicjatywy powołano Powiatowy Komitet Odbudowy Pomników w Wieluniu. Olejnik podaje, że był on jednym z czołowych działaczy Polskiej Partii Socjalistycznej w naszym mieście (s. 179).
            Niniejszy leksykon zdobi wiele zdjęć, rycin, winiet regionalnych czasopism i planów miasta z poszczególnych okresów.
            Myślę, że warto zapoznać się z pracami profesora Tadeusza Olejnika traktujących o Wieluniu. Pewne rzeczy o naszym mieście po prostu trzeba wiedzieć.



                                                         Okładka II wydania z roku 2007


Książka dostępna jest w Powiatowej Bibliotece Publicznej w Wieluniu (ul. Śląska 23a) oraz w Miejskiej i Gminnej Bibliotece Publicznej im. Leona Kruczkowskiego.

poniedziałek, 22 października 2012

REVOLT, DELIX, ALERT!ALERT! (13.10.2012 r.)





                                         Fot. Ania Mazur



                                         Fot. Karolina Tobiś                         

                                         Fot. Magda Olejniczak

środa, 17 października 2012

Faszyści są wśród nas.


-Ruch faszystowski w Polsce ma się dobrze. W jego orbicie jest kilkadziesiąt tysięcy ludzi - mówi dr Rafał Pankowski

Adam Leszczyński: Są w Polsce faszyści?

Rafał Pankowski: Polacy często myślą, że Polska była ofiarą faszyzmu. To prawda, ale mieliśmy własną tradycję zbliżoną do faszystowskiej, m.in. Obóz Narodowo-Radykalny. Na nią nakładają się wpływy zagranicznych ruchów neofaszystowskich i rasistowskich.
Ten ruch w Polsce istnieje i ma się dobrze. Jest obecny przede wszystkim wśród młodzieży. Zdecydowanie wykracza to poza faszystowską subkulturę: treści faszystowskie są obecne na stadionach, w części muzyki rockowej, w sieci.

Ilu takie ruchy mają sympatyków?

- W stowarzyszeniu Nigdy Więcej szacujemy, że w ich orbicie jest kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi, ale nie sposób tego zmierzyć precyzyjnie. Oceniamy to na podstawie nakładów płyt z muzyką rasistowską, wpisów na forach, oglądalności stron o tej tematyce w internecie.

To naprawdę faszyści? Nie przesadzacie?

- W różnych krajach były miejscowe odmiany faszyzmu: w latach 30. w Rumunii - Żelazna Gwardia, w Anglii - zwolennicy Mosleya. Miały miejscowy koloryt, ale łączył je wspólny styl i zbliżone przesłanie oraz stosowanie przemocy jako formy działania. W tym sensie polski ruch narodoworadykalny był odpowiednikiem ruchów faszystowskich działających w innych krajach. Jego twórcy i działacze mówili o tym wprost.

Tak samo dziś: wygoleni młodzi ludzie w ciężkich butach maszerujący pod sztandarem ONR są odpowiednikiem ruchów rasistowskich w innych krajach.

Co o tym mówi polskie prawo?

- Jest podobne do innych krajów europejskich. Prawo zabrania propagowania nienawiści narodowej i rasowej, ale w praktyce ruchy te są w dużym stopniu bezkarne. ONR został zdelegalizowany, ale z drugiej strony - jak widzimy - działalność pod tym szyldem jest nadal prowadzona.
W Niemczech to zagrożenie jest traktowane bardzo serio. Prawo jest nie tylko restrykcyjne, ale też stosowane.

http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=ewBxIdINcM0


Dr Rafał Pankowski - politolog, zajmuje się badaniem grup rasistowskich i faszystowskich; współredaktor magazynu "Nigdy Więcej" (www.nigdywiecej.org), wykładowca Collegium Civitas
Źródło: Gazeta Wyborcza.Fot. Krzysztof Karolczyk/AG

Informuj o działalności rasistów i faszystów w Twojej okolicy!
http://www.nigdywiecej.org/index.php?option=com_contact&task=view&contact_id=8&Itemid=22
Grupa Anty-Nazistowska – GAN
Stowarzyszenie "NIGDY WIĘCEJ"
PO Box 6
03-700 Warszawa 4
(prosimy pisać pełny adres i załączyć kopertę ze znaczkiem)
tel. 0601 36 08 35








wtorek, 16 października 2012

Polecamy przeczytać... (5)


            Każda wartościowa informacja ma swoją cenę. Rzetelna analiza także kosztuje, podobnie jak profesjonalny reportaż czy komentarz kogoś kompetentnego. Nie inaczej jest ze sztuką. Być może dzisiaj może nam się wydawać inaczej, bo mamy przecież nieograniczony dostęp do sieci i jej skarbów, ale najprawdopodobniej jesteśmy w błędzie. O tym właśnie jest książka Andrew Keena „Kult amatora. Jak internet niszczy kulturę”. W Stanach zjednoczonych ukazała się ona w roku 2007, a niedługo potem została przetłumaczona i wydana przez Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne z Warszawy.
            Keen zaczyna swoją pracę przytoczeniem twierdzenia o nieskończonej liczbie małp: „Z teorii Huxleya wynika, że jeśli nieskończonej liczbie małp dostarczymy nieskończoną liczbę maszyn do pisania, gdzieś jakieś małpy w końcu stworzą arcydzieło – sztukę Szekspira, dialog platoński lub traktat ekonomiczny Adama Smitha” (s. 25). Tak zdaniem amerykańskiego naukowca funkcjonuje dzisiaj internet, którego użytkownicy w każdej sekundzie umieszczają w wirtualnej przestrzeni tysiące głupich komentarzy, żenujących filmików, zdjęć i tandetnych piosenek:
„Wśród niedorzecznych treści prezentowanych na YouTube znajdują się także blogi. Nic nie jest zbyt prozaiczne ani narcystyczne dla małp wideografów. YouTube to niekończąca się galeria amatorskich filmów prezentujących głupców, którzy tańczą, śpiewają, jedzą, myją się, robią zakupy, prowadzą samochód, sprzątają, śpią lub po prostu gapią się w monitor” (s. 28).

Keen stwierdza , że jeśli nawet gdzieś powstanie dzieło godne Szekspira, to i tak nie odnajdziemy go w sieciowym bałaganie.
            Podczas lektury „Kultu amatora” daje się zauważyć tęsknotę do świata, który chyba już nie wróci – świata, w którym nad jakością publikowanych treści czuwają redaktorzy, gdzie nie ma domorosłych filmowców i niekompetentnych krytyków. Keen obawia się zaniku prawdy pod przykrywką „pustej obietnicy zdemokratyzowanych mediów”. Przytacza mnóstwo przykładów, które podważają wartość treści publikowanych przez „szlachetnych amatorów” i czasami trudno się z nim nie zgodzić, bo prawdziwe dziennikarstwo wymaga jednak nakładów finansowych i czasowych, a także fachowej wiedzy, której niestety nie posiadają blogerzy zajmujący się pisaniem „po godzinach”. Autor krytykuje Wikipedię, gdzie dyletanci mają takie same prawa jak prawdziwi eksperci w danej dziedzinie. Zrywa także z mitem bezpłatnej informacji. Pisze, że wkrótce będziemy za nią płacić naszym cennym czasem, którego mamy coraz mniej i to dopiero będzie wyjątkowo wysoka cena. W zalewie idiotyzmów niedługo trudno będzie znaleźć cokolwiek godnego uwagi. Na celownik wzięte jest także tak zwane dziennikarstwo obywatelskie:
„Dla porównania, dziennikarze obywatelscy nie mają żadnego formalnego wykształcenia ani wiedzy specjalistycznej, jednak regularnie oferują nam swoją opinię jako fakt, pogłoskę jako reportaż, niedomówienie jako informację. W blogosferze publikowanie własnych materiałów dziennikarskich jest bezpłatne, proste i nieobciążone irytującymi ograniczeniami etycznymi ani też kłopotliwymi kolegiami redakcyjnymi. Zwykły komputer i łącze internetowe nie wystarczą, aby przekształcić się w poważnego dziennikarza, podobnie jak dostęp do kuchni nie uczyni z nas profesjonalnego kucharza. […] Dziennikarze obywatelscy po prostu nie mają środków pozwalających na dostarczenie wiarygodnych informacji. Nie tylko brakuje im specjalistycznego przygotowania i doświadczenia, ale także kontaktów i dostępu do informacji” (s. 61, 63).

            Z wieloma tezami tej pracy można się nie zgadzać, ale na pewno warto się nad nimi zastanowić. Niestety wszystko tutaj sprowadza się do pieniędzy, bo ratunek dla profesjonalnego dziennikarstwa, muzyki i filmu jest w naszym portfelu, często niezbyt zasobnym. Kultura dla wielu ludzi w Polsce bywa po prostu luksusem. Mnie osobiście najbardziej niepokoi upadek tradycyjnej prasy, który zauważalny jest również w Polsce, wystarczy prześledzić publikowane co miesiąc raporty sprzedaży tygodników opinii. Bo tak się jakoś składa, że też bardziej ufam treściom publikowanym na papierze. Pokrzepiająca jest jednak myśl, że prawdopodobnie to jeszcze nie za mojego życia upadnie lub przeniesie się do internetu ostatni tytuł…





 Książka dostępna jest w Powiatowej Bibliotece Publicznej w Wieluniu (ul. Śląska 23a).

niedziela, 14 października 2012

Śmieciobranie :-)








                                                      Fot. Piotr Dudek

Polacy co godzinę marnują 1000 ton jedzenia.


Ruszyła kampania społeczna Federacji Polskich Banków Żywności, zachęcająca do wolontariatu w Bankach Żywności.

W Polsce rocznie marnuje się blisko 9 mln ton żywności, to jest 25.000 ton dziennie, a ponad 1000 ton co godzinę. Jednocześnie ubóstwem dotkniętych jest 2,5 mln osób. Banki Żywności docierają do 1,5 mln z nich. Aby żywność, zamiast się marnować dotarła do wszystkich najuboższych, potrzebni są nowi wolontariusze.
Banki Żywności to organizacje pozarządowe, które działają w oparciu o zasadę non-profit i nie są w stanie opłacić wystarczającej liczby pracowników. Dzięki pracy wolontariusza magazyniera, Bank Żywności może załadować i rozładować nawet 45 ton żywności więcej w rozliczeniu miesięcznym. Wolontariusz specjalizujący się w kontaktach z producentami żywności może nawiązać współpracę z kilkoma nowymi darczyńcami. Dzięki temu w jednym miesiącu, nawet kilkadziesiąt ton żywności więcej, która zostałaby zmarnowana, trafi do najuboższych.

Każdy, kto chce zgłosić się do wolontariatu w Banku Żywności, na stronie internetowej wolontarizyiat.bankwnosci.pl znajdzie informacje o tym, na jakie stanowiska aktualnie poszukiwani są wolontariusze w danym Banku.


sobota, 13 października 2012

Udane śmieciobranie

Z radością informujemy, że w Kamionie udało nam się zebrać kilkadziesiąt worków śmieci. Byliśmy tam ponad cztery godziny. Pogoda dopisała, ludzie również.
Zdjęcia wkrótce.


                                       Fot. Piotr Dudek

środa, 10 października 2012

Międzynarodowy Dzień Przeciwko Karze Śmierci

10 października obchodzony jest Dzień Przeciwko Karze Śmierci. Jak podaje Amnesty International, "od 2003 roku kampania prowadzona przez międzynarodową koalicję organizacji pozarządowych przyczyniła się do abolicji kary śmierci w 17 państwach, co daje łącznie 140 państw, które zniosły karę śmierci w prawie lub w praktyce - jest to ponad 70% krajów całego świata. Jednakże wciąż istnieje grupa państw - wśród nich takie potęgi jak Stany Zjednoczone i Chiny - które wykonują egzekucje" (należą do niej także Iran, Niemen i Korea Północna).
Jedynym europejski krajem, w którym wykonuje się karę śmierci pozostaje Białoruś, gdzie skazanemu strzela się w tył głowy. Jego najbliższa rodzina nie jest informowana ani o dacie egzekucji, ani o miejscu pochówku.

Polecamy krótki artykuł opublikowany na stronie Amnesty International Polska:




wtorek, 9 października 2012

Polecamy przeczytać... (4)

            Dobry felietonista nigdy nie jest zacietrzewiony politycznie. Powinien mieć swoje zdanie na różne kwestie, ale cechować musi go umiejętność stonowania emocji, umiarkowanie czy choćby poczucie humoru, ale na pewno nie zaangażowanie w partyjną propagandę. Dlatego też czytając takiego Rafała Ziemkiewicza niemal zawsze mamy do czynienia z produktem felietonopodobnym. Nie mówiąc już o reszcie tzw. dziennikarzy z tego obozu. Jeśli ktoś jednak uważa, że ten rodzaj publicystyki polega na odmienianiu słów „Tusk”, „komuna”, „układ”, to polecam zbiór pt. "Polska mistrzem Polski” (AGORA SA, Warszawa 2012) autorstwa Krzysztofa Vargi.
            Książka ta ukazała się całkiem niedawno, bo we wrześniu i zawiera teksty opublikowane między czerwcem 2009 a lipcem 2012 roku, czyli są one stosunkowo świeże. Ich zaletą jest nie tylko zdroworozsądkowe podejście do wspomnianej polityki, ale przede wszystkim tematyka, która oscyluje głównie wokół książek, płyt i filmów, a nie Kaczyńskiego, Macierewicza, Komorowskiego czy mitycznych agentów i brzozy. Varga dzieli się swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi tego, co przeczytał, obejrzał i przesłuchał. Ale mamy tutaj nie tylko to, co działo się w ciągu ostatnich trzech lat na poletku kultury, ale też refleksje o dziełach dużo starszych. Autor, za Baumanem, nazywa siebie kulturalnym wszystkożercą i trudno się z tym określeniem nie zgodzić, bo w tych tekstach jest wszystko – Jerzy Andrzejewski, Dezerter, Jarosław Marek Rymkiewicz, „Portret Doriana Graya”, Tom Waits, Sherlock Holmes, Strachy na Lachy, Jarosław Iwaszkiewicz, wampiry, Bruno Jasieński, Władysław Broniewski, „Lost – Zagubieni”, Houellebecq, „Bitwa Warszawska 1920”, Woody Allen, Jan Brzechwa, Wojciech Smarzowski, Marcin Świetlicki, polskie komedie romantyczne i tak dalej. O tych ostatnich pisze Varga kilkakrotnie, raz na przykład tak:
                 „Wychodziłem z tego filmu dogłębnie przygnębiony, a wręcz pognębiony, smutny, a nawet zrozpaczony, nie ma co ukrywać – opuszczałem kino w ciężkiej depresji, milcząc grobowo i snując w myślach scenariusze, jak wreszcie skończyć z tym podłym życiem. Było mi bowiem bezbrzeżnie smutno, tak smutno, jak dawno mi nie było, tak źle, jak nie pamiętam kiedy ostatnio. Czy ja wychodziłem z jakiegoś klasycznego filmu Ingmara Bergmana? Czy obejrzałem właśnie najnowszy film Beli Tarra? Bynajmniej. Ja wychodziłem właśnie z filmu »Kac Wawa«. […] Wszyscy jednak, którzy przyłożyli rękę (reżyserzy, aktorzy, scenarzyści) do »Ciacha«, »Weekendu«, »Wyjazdu integracyjnego« i »Kac Wawa«, są – grzmię serio – odpowiedzialni za to, ze wielu rodaków całe polskie kino uważa dziś za obciach i żenadę” („Nic śmiesznego, czyli większy dół niż u Bergmana”, s. 307, 309-310).

O „Prawie do bycia idiotą” wspomina w sposób następujący:
W ogóle każdy tekst z tej płyty jest do cytowania, co tu dużo mówić, do dynamicznego melodyjnego punka padają słowa, których lekceważyć się nie da, o których nie pomyśleliby, że mogą istnieć, ci, którzy mówią o muzykach rockowych „szarpidruty”, i wydaje im się to nawet zabawne. Owszem, Dezerter to jest zespół zaangażowany, ważność we współczesnej popkulturze wydaje się dziś niestety podejrzana, ale w świecie »X Factora«, który ogląda w Polsce 5 milionów ludzi, w świecie piosenek wyprodukowanych z plastiku chronić Dezertera trzeba jak dzikie zwierzę zagrożone wymarciem” („Jesteśmy sektą, czyli ratuj swoją duszę”, s. 184-185).

A o pewnym pomniku tak:
Wszyscy mniej więcej wiemy, jak wygląda ów biedny tupolew, wszyscyśmy już go obejrzeli w sieci, że jest z betonu, że skrzydła nie wiedzieć zupełnie czemu znajdują się tuż za kabiną pilotów, do której z kolei wstawiono dwa fotele samochodowe, bodajże z wersji rajdowej fiata 126p, że koła ma od poloneza, że generalnie rzecz biorąc, jest to uosobienie polskości wybitne, albowiem wszelkie nasze uniesienia są po prawdzie z betonu i odpadków surowcowych. Zanim zdążymy się solidnie unieść, to już spadamy na ziemię, żadnym betonowym uniesieniem niczego wielkiego się nie zwojuje, ale my próbujemy od stuleci, jest to w jakiś dziwny sposób rozczulające. Tak jak rozczulający jest ten koślawy pomnik, monument ku chwale polskiego nieudacznictwa wszelkiego rodzaju. […] Udało nam się – za pomocą kilkuset pomników polskiego papieża rozsianych po kraju – zrobić z Jana Pawła II coś w rodzaju krasnala ogrodowego, udało nam się z katastrofy lotniczej zrobić pogański kult, betonowy tupolew jest czymś na kształt totemu, trzeba go wpisać do jakiegoś rejestru i chronić, bo to jest prawdziwa emanacja polskości, niestety („Smoleńsk z betonu, czyli katolickie pogaństwo”, s. 338, 339).

            Ponadto kilka felietonów poświęconych jest kolekcjonowaniu książek i płyt, radości z czytania i odkrywania nowych tytułów. Właściwie to dużo tekstów dotyczy tradycyjnej formy obcowania z literaturą, emanuje z tej książki jakiś smutek z powodu odchodzącego świata papieru i płyty CD, zastępowanych przez e-booki i empetrójki. Podzielam jednak opinię, że książka zbyt długo przetrwała, żeby teraz zniknąć. Zresztą telewizja kiedyś miała zastąpić kino, a jednak tak się nie stało. Zniknęła dyskietka, a książka jakoś trzyma się dobrze, mimo alarmujących danych płynących od księgarzy i bibliotekarzy. Mało tego, Varga słusznie dostrzega paradoks polegający na tym, że coraz mniej ludzi czyta i kupuje, ale za to coraz więcej książek jest wydawanych, co raczej dobrze wróży na przyszłość tej formie przekazu. Nie ukrywa, że ten przedmiot jest dla niego fetyszem (gdyby było inaczej, raczej nie mógłby tak dużo i ciekawie pisać o ich układaniu albo zbieraniu), podobnie jak płyta z muzyką. Czytamy więc: „Jak mawiał Rob w »High Fidelity«: »Takie fetysze kupuje się trochę jak porno«. Z tym że jest to o wiele bardziej podniecające niż porno” („Mój fetyszyzm, czyli płyty nie oddam”, s. 41).
            „Polska mistrzem Polski” bierze sobie na cel także niedouczonych polityków, nadętych recenzentów, zazdrosnych autorów i wszelkiej maści pseudoartystów. Jednak kpi autor „Alei Niepodległości" z gracą, raczej subtelnie, chyba że się bardziej wkurzy, co czasami się zdarza, choć nie powinniśmy mieć o to pretensji. Też żyjemy w Polsce.
            Trudno mi powiedzieć, czy bardziej wolę Vargę w publicystyce, czy też w literaturze pięknej (ostatnio ukazała się jego najnowsza powieść zatytułowana „Trociny”), bo radzi on sobie świetnie zarówno w prasie, jak i na kartach książek. Wiem za to, że brakuje nam takich ludzi w mediach – inteligentnych, dowcipnych i oczytanych. Dlatego tym bardziej warto zapoznać się z tą książka.





Książka nie jest dostępna w wieluńskich bibliotekach.
Cena: 39,99 zł

wtorek, 2 października 2012

Polecamy przeczytać... (3)


            „Wiwat aspidistra!” (Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2001) to zapomniana, a może raczej zupełnie nieznana książka George’a Orwella – autora takich dzieł jak „Folwark zwierzęcy” czy „Rok 1984”. Dość wspomnieć, że na polskim rynku co kilka lat ukazują się wznowienia tych dwóch pozycji, podczas gdy „Aspidistra” wydana została tylko dwa razy, ostatnio jedenaście lat temu, a wcześniej jakoś w latach osiemdziesiątych. Trudno też znaleźć w internecie choćby jej jedną porządną recenzję.
            Bohater powieści to Gordon Comstock – pospolity sprzedawca książek o literackich ambicjach mający obsesję na punkcie pieniędzy, którym wydaje wojnę. Pokłosiem jego decyzji jest rezygnacja z „dobrze płatnej” posady w firmie zajmującej się tworzeniem reklam i powolna degrengolada. Wszystko zaś dzieje się na Wyspach Brytyjskich w połowie trzeciej dekady XX wieku. Gordon próbuje wyrwać się ze świata charakterystycznego dla warstwy społecznej, której jest reprezentantem. Irytuje go nieustanna troska o finanse i mieszczański tryb życia z „dobrą posadą”, ustabilizowaniem i tytułową aspidistrą w oknie. Przypomina on nieco Winstona z „Roku 1984” i Gorge’a Bowlinga z „Braku tchu”. Wszyscy oni są mężczyznami w średnim wieku, należą też do klasy średniej (w antyutopii rozumianej na swój sposób) i cechuje ich przede wszystkim przeciętność. Każdy z nich także w jakimś sensie buntuje się, ale nigdy nie jest to sprzeciw heroiczny. Nieobce jest im uczucie nostalgii na myśl o utraconym świecie dzieciństwa i młodości. Ta książka miejscami przypomina zresztą „Rok”, wiele motywów się powtarza, warto tu wspomnieć chociażby o wycieczce za miasto obu bohaterów ze swoimi sympatiami…
            David Taylor, biograf autora „Folwarku”, pisał: „[…] czytając jakąkolwiek poważniejszą powieść angielską napisaną po roku 1935, wprost nie sposób nie odczuwać głębokiego uczucia niepewności, często przekraczającej granice zwykłego strachu” (D. J. Taylor, „Orwell”, Warszawa 2007, s. 189). Takie też uczucie towarzyszy głównemu bohaterowi, który oczyma wyobraźni słyszy ryk silników samolotów i huk spadających bomb. To kolejna cecha, która łączy Comstocka i Bowlinga, bo już Smith żyje w czasach wojny permanentnej, a przynajmniej takie ma wrażenie, bo czytelnik „Roku” może zadawać sobie pytanie, czy przypadkiem niekończący się konflikt nie jest dziełem Partii i Wielkiego Brata. Jednak uczucie przygnębienia czy też obawa o przyszłość świata nie są tu dominujące, bardziej jest to dostrzegalne w „Braku tchu” (książka ukazała się zresztą tuż przed wojną, a już po powrocie Orwella z Hiszpanii, gdzie walczył podczas wojny domowej w oddziałach republikańskich, więc jest to jak najbardziej uzasadnione).
            Można założyć, że „Wiwat aspidistra!” jest w jakimś sensie o pieniądzach i ich roli we współczesnym świecie, choć będzie to trochę naciągane. Trudno też doszukać się analogii między rzeczywistością w niej opisaną a Polską A. D. 2012 (co niektórzy próbują robić). Jej bohater uważa, że wszystkie niepowodzenia w życiu prywatnym i zawodowym spowodowane są brakiem gotówki (robiąc jednocześnie wszystko, by się jej posiadaniem nie splamić). Trochę to pogmatwane, a powieść chwilami przypomina paszkwil na buntowników i outsiderów, którzy wydali wojnę banknotom. Główny bohater jest irytujący, często gada bez sensu, zachowuje się irracjonalnie, głupio i dziecinnie, a wszystko to w imię swobody i wewnętrznej wolności, choć też nie takie rzeczy ludzie wyprawiają, by żyć w zgodzie ze swoimi ideałami. Nie ma tu dylematu „mieć czy być”, bo rezygnacja z tego pierwszego doprowadziłaby w końcu Gordona do bezsensownej i poniżającej śmierci w barłogu na poddaszu, od czego ratuje go ciąża jego dziewczyny.
            Nie jest to książka wybitna czy wyjątkowo odkrywcza, ale można powiedzieć, że jest ciekawa i momentami jednak, mimo tematyki, dość dowcipna. Dobrze się ją czyta, nie nuży, choć nie ukrywam, że wspominam o niej właściwie tylko z powodu sympatii do autora. Sporo tu zdań aspirujących do miana aforyzmów, choć niektóre są jakby wyjęte ze sztambucha pensjonarki, rażą pretensjonalnością. Mnie najbardziej spodobały się te: „Gdy chce się wiedzieć, co krewni zmarłego naprawdę o nim myślą, wystarczy sprawdzić ciężar jego nagrobka” (s. 48), „Każdy inteligentny szesnastoletni chłopiec jest socjalistą. W tym wieku nie widzi się haczyka wystającego z tej raczej ciężkostrawnej przynęty” (s. 54) i „Lecz jeśli nie masz pieniędzy, nie wiesz, jak je wydać, kiedy je zdobędziesz. Szastasz nimi gorączkowo, jak marynarz w pierwszą noc na lądzie” (s. 226). Ten marynarz jest szczególnie urzekający.
            Warto prześledzić drogę, jaką przebył Orwell do napisania „Roku 1984”, o którym z oczywistych względów pisać nigdy nie będę, choć do pana Arthura Blaira jeszcze wrócę, bo w tamtym roku ukazał się w Polsce kolejny zbiór jego esejów. Tego pisarza niewątpliwie należy poznać lepiej.

 



Ksiązka dostępna jest w Miejskiej i Gminnej Bibliotece Publicznej im. Leona Kruczkowskiego w Wieluniu.